poniedziałek, 16 maja 2011

WIE PAN O CZYM MYŚLI FACET NAJCZĘŚCIEJ?

z cyklu: przysiadki na Centralnym


foto: falko
Nie wiem ile miałem lat, kiedy trafiłem do sierocińca. Rodziców też nie pamiętałem. Byłem głodny, brudny, a wszy gryzły tak, że od drapania robiły się strupy. Po tej całej zawierusze europejskiej całe stada dzieciaków bezdomnych i na pół zdziczałych koczowały w ruinach domów, po wsiach, a nawet i po lasach. Wyłapywali nas jak jakieś zdziczałe zwierzątka.
Mnie na imię dali Mikołaj, na nazwisko Fiderczuk. Rodzice nieznani, narodowość rosyjska. Wpisali w dokumentach datę urodzenia. Pewnie wyglądałem na sześć lat. A może już wtedy miałem dziewięć, albo dziesięć? Kto to wie?

Niewiele mi w pamięci zostało z tamtego czasu.
Ale pamiętam np. jak babie idącej na targ ukradliśmy kosz z jajami. Właściwie to nawet nie ukradliśmy. Sama nam zostawiła. My tylko biegliśmy za nią i krzyczeliśmy: Pani, Pani! Wasza chałupa się pali! A ona kosz zostawiła, Ola Boga, Ola Boga! I dawaj z powrotem do chałupy pobiegła. A my łap za kosz i w nogi! Cały sierociniec jaja pił. Co? Nie wie pan jak się jaja pije? Na surowo. Trzeba z obu stron jajka, to znaczy z cieńszego i grubszego końca, zrobić dziurki. Jeden dziurawy koniec przyłożyć trzeba do ust i mocno zassać, mocno wciągnąć. Jajo samo wskoczy do gęby. Językiem wyczuwa się, co żółtko, a co białko. Żółtko bardziej zwarte, bardziej gęste. Białko galaretowate. Czuje się wtedy lekko mdły smak, ale jak kto popróbował, to zostaje na wieki, smak jest niezapomniany. Jak teraz panu to opowiadam, to czuję pod językiem surowe jajko. Szczególnie, że wtedy te jajka pozwalały oszukać chociaż na kilka godzin głód.

A jeszcze panu opowiem jak na raki chodziliśmy.
Niedaleko naszego sierocińca rzeczka płynęła. Taka, że jak się weszło na środek to woda pod brodę sięgała. Kąpaliśmy się tam w lecie, łapaliśmy ryby, ale ryby to nam opiekunowie albo starsi chłopacy zabierali. W rzece były też raki, ale na początku nie bardzo wiedzieliśmy jak je łapać i czy można je jeść. Znalazł się jednak taki chłopek, co w pobliżu na łąkach bydła pilnował i nas nauczył jak te raki łapać gołymi rękami. Trzeba było w pół zgiętym iść po kolana w wodzie, wzdłuż brzegu i wypatrywać na piaszczystym dnie raka. Jak się go wypatrzyło to trzeba było sprytnie od tyłu ręką go za grzbiet chwycić. Jak kto chciał od przodu to rak ogonem machnął i do tyłu uciekał i tyle go było widać. Wyprawy na raki trwały całe lato. Najłatwiej było je chwytać przy pochmurnej pogodzie i jak wiatru nie było. Jak świeciło słońce i wiatr marszczył wodę to słabo było widać co na dnie siedzi i raki miały dużo większą szansę od gara się wywinąć, no a my chodziliśmy głodni. Gotowaliśmy je na ognisku w starym garnku. Raki trzeba żywcem do wrzątku wrzucać. Piszczały przez chwilkę, a potem robiły się martwe i powoli czerwieniały. Myślę, że nie czuły bólu. A pan jak myśli? Czuły, czy też nie czuły? No tak, ale jak smakowały! Z takiego raka nie ma za dużo mięsa. Tylko odwłok, tzw. szyjka i szczypce. Trzeba było ze szczypiec i z odwłoka pancerzyk zerwać i białe, z różowymi żyłkami mięso do gęby! Jadłeś pan kiedyś raki? Mięso takie delikatne jak z najlepszej ryby. A może lepsze nawet?

Takie to historie zapamiętałem z dzieciństwa. No bo co będę panu o wszach, brudzie, strupach, gnijących ranach, niewyobrażalnej nędzy, strachu, głodzie opowiadał?
A wie pan o czym myśli w całym swoim życiu taki facet jak ja najczęściej? Mówi pan: o seksie, jak każdy? Nie, szanowny panie, faceci najczęściej myślą o jedzeniu. Poważnie!

piątek, 13 maja 2011

A ja panu powiem: nie chcę mieć pieniędzy.

foto: falko

z cyklu: przysiadki na Centralnym

Spałam. Ktoś przechodził i rzucił mi pieniądze. Cała plastikowa torba pełna była. Ile tego? Kto to wie? Kto to wie? Poszłam do naszego komisariatu na dworcu. Oddałam całą kwotę policji. Ten posterunkowy, co miał dyżur, niemłody, siwawy już, pewnie nie jedno widział, ale jak zobaczył reklamówkę pełną forsy to mało nie zemdlał. Taki się blady zrobił, a potem widziałam jak mu krople potu na czoło wyszły. Oj, aż mi się go żal zrobiło. No a potem to wszyscy z całego dworca mundurowi się zlecieli. A pisania mieli, a ja chyba ze trzy razy opowiadać musiałam skąd mam tą torbę, a gdzie spałam, a na jakiej ławce, a dlaczego spałam. A jak to, dlaczego? Spać mi się chciało to i spałam. A czemu na dworcu na ławce? A gdzie miałam spać jak na dworze ziąb, a na ławce na dworcu cieplej. No i bezpieczniej.
Ja tam nie chcę mieć żadnych pieniędzy. Od pieniędzy to ino same kłopoty.
Zawsze miałam kłopoty.
Bufetową byłam. Na dworcu w Kołobrzegu. Tam ludziska z całego kraju przyjeżdżali. Raz jeden taki młody, wysoki stał już przy drzwiach, kiedy o piątej rano otwierałam. Kulturalnie się spytał czy dostanie herbaty. Co ma nie dostać, powiedziałam, jak zapłaci to dostanie. Widać było na pierwszy rzut oka, że jechał chyba gdzieś z daleka, bo wargi takie miał spieczone, oddech jeszcze jakby wczorajszy, oczęta jak szparki i zaczerwienione mocno. Żal mi się go zrobiło, bo jeszcze młoda i wrażliwa byłam na ludzkie niedole, to mu tej herbaty zrobiłam. Wzięłam z magazynu tej lepszej, co nam rzucili przed świętami, nie jakiś tam chiński ulung tylko gruzińskiej. Pytam go czy mocną pije. A on na to, ze właśnie się odzwyczaja od mocnej. No to ja na to, że gdzie się tak do tej mocnej przyzwyczaił. A on mówi, że właśnie z Koronowa jedzie, do wsi rodzinnej wraca. W więźniu za niewinność siedział cztery lata. To mi się go jeszcze bardziej żal zrobiło, a że pospieszny z Warszawy miał opóźnienie 450 minut, ludzi nie było jeszcze w bufecie, no to ja z tego żalu nad niedolą ludzka zapytałam, czy może by, co zjadł, a on na to, że owszem może by i co zjadł, ale, ze groszem tymczasowo nie śmierdzi. Powiedziałam, ze założę za niego, bo w kasie się musi zgadzać, Bóg broń, żeby się nie miało zgadzać o te marne cztery trzydzieści w kasie, tak to w moim bufecie nie może być, no i założyłam za niego. Zjadł te klopsy mielone za cztery trzydzieści, co mi się z dnia poprzedniego zostały, z ziemniakami, odsmażone, na margarynie i dołożyłam, już tak od siebie ogórka konserwowego. To ten ogórek to mu chyba najbardziej smakował. Ogórki mieliśmy wtedy w bufecie z przetwórni owocowo-warzywnej w Fordonie. Przywieźli w słojach takich po trzy kilo. Zapamiętałam te nalepkę na tych słojach. Etykieta zastępcza, ogórki konserwowe, klasa druga, przetwórnia owocowo-warzywna fordon. Właściwie to tę naklejkę na tym słoju z ogórkami to przypomniałam sobie trochę później, kiedy już siedziałam w Fordonie. W więzieniu dla kobiet. Żebym ja wtedy wiedziała, że z tego więźnia w Koronowie, z którego on jechał, do tego w Fordonie dla kobiet raptem trzydzieści kilometrów jest, jak się pojedzie przez Trzeciewiec i Trzęsacz, to ja bym wtedy, w tym moim bufecie klopsy z dnia poprzedniego za cztery trzydzieści i całe trzy kilo ogórków albo i więcej sama zeżarła, ale wtedy ja młoda byłam i się nad ludzką niedolą pochyliłam i ani w głowie mi była ta geografia między Koronowem a Fordonem. A on był przecież taki młody, wysoki, kulturalny, herbatę gruzińską ze smakiem wypił i podziękował, a ja młoda byłam, głupia, na ludzi otwarta, to i mu te klopsy za cztery trzydzieści na margarynie odsmażyłam i jeszcze sama z siebie, chociaż w karcie nie było, ogórka dałam. Potem on tak siedział zadowolony i patrzył się na mnie jak za ladą się krzątam, herbatę podróżnym parzę, klopsy odsmażam, bigos podgrzewam. Do pierwszej. O pierwszej przychodziła do bufety moja zmienniczka Halina. Ja szłam do domu. To znaczy się nie do mojego domu, tylko tam gdzie mieszkałam. A mieszkałam kątem u mojej starszej siostry Gieni, co wyszła za mąż za maszynistę, co robił na kolei i mieszkanie mieli służbowe w Kołobrzegu właśnie, niedaleko dworca PKP, gdzie ja robiłam. Zresztą tę robotę bufetowej to też szwagier mi po znajomości załatwił. Jak przyjechałam do nich i powiedziałam, że w Kołobrzegu chcę zostać i na wieś już za nic nie wrócę, szwagier się zaśmiał i zapytał – A co ty Fela, umiesz robić? To ja na to szczerze odpowiedziałam, że herbatę zaparzyć, jajecznicę zrobić umiem. A on na to się dalej śmieje i mówi: wars wita was, wita was!, i następnego dnia mi te robotę załatwił. Oni dzieci wtedy jeszcze nie mieli, to taki pokoik przy kuchni mi dali, a sami w drugim spali.
Co dalej było, to i wstyd gadać. Został wtedy i do pierwszej czekał, aż mnie Halina w bufecie zmieniła. Tego dnia po pracy nie poszłam jak zwykle do domu, tylko z nim na jego wieś rodzinną pojechałam. Zaczął tak pięknie opowiadać o swoich stronach rodzinnych, że się namówić dałam i pojechałam. To nie było nawet daleko. Ledwie piętnaście minut pekaesem jechaliśmy. Miał tam warsztat ślusarski, w którym zanim do więźnia trafił różne usługi drobne miejscowej ludności świadczył. Przy tym warsztacie miał takie malutkie mieszkanko. Jak je zobaczyłam, to się przestraszyłam. Syf i mogiła. Cztery lata to zamknięte stało. Szczury, pająki, robactwo. Ale jak posprzątałam to mi się jakoś tak żal tego młodego zrobiło, że zostałam. Jak już mówiłam młoda wtedy byłam i się chętnie nad niedolą ludzką pochyliłam. A on młody był, wysoki, kulturalny.
Nie minął miesiąc, a my jak stare małżeństwo już byliśmy. Zaczął przynosić do domu coraz więcej pieniędzy. Ja myślałam, że to z tych usług dla miejscowej ludności. A to nie z usług tylko z przysług. Kumplom, jako dyplomowany ślusarz z doświadczeniem pomagał sklepy geesowskie otwierać. Z tego te pieniądze były. Ja głupia dopiero to zrozumiałam, jak mnie za współudział na rok w kobiecym więźniu w Fordonie posadzili. Ja tam wiem. Nie chcę pieniędzy, nie chcę kłopotów. I wstydu.

wtorek, 10 maja 2011

WSZYSTKO JUŻ BYŁO...


Ostatnie wydarzenia na stadionie w Bydgoszczy (podobno nazwa pochodzi od „bij gości”) skłaniają mnie do sięgnięcia pamięcią w czasy mojego dzieciństwa. Wszak jestem bydgoszczaninem z urodzenia a moje wczesne lata spędziłem pałętając się w rejonie stadionu, który był ostatnio areną popisów nadpobudliwej młodzieży płci męskiej.
Młodzieńcy ci specjalnie w tym celu bardzo licznie zjechali na stadion z Wielkopolski, znanej krainy gospodarności i ziemniaka, a także z Mazowsza, konkretnie z Warszawy, która znana jest z powstań, niezłomności, Syreny i Kolumny Zygmunta.
Na czym polegały młodzieżowe popisy na płycie bydgoskiego stadiony większość ludzkości widziała w telewizorach, nie ma co o tym pisać, ważne, że wywołały owe popisy ostry sprzeciw pana premiera, który, ustami wojewodów, zakazał wstępu młodzieży na stadiony.

I to właśnie przywołało w mojej pamięci pierwszy zakaz w ramach mojego uczestnictwa w życiu społecznym. Jako kilkuletnie dziecię uczestniczyłem aktywnie w zabawach w piaskownicy. Zdarzyło się pewnego razy, że jeden z moich kolegów zrobił w piaskownicy kupkę. Uszłoby to zapewne uwadze wszystkich, gdyby nie to, że inny kolega rzucił tym gówienkiem w koleżankę. Wywołało to ostrą reakcję czuwających w pobliżu babć (istniała wówczas jeszcze instytucja babci), które zamiast posprzątać gówno i dać klapsa winnym przestępstwa zakazały wszystkim dzieciom zabawy w piaskownicy, bo nie potrafią się grzecznie bawić.

Kolejny raz spotkałem się z zakazem wynikającym ze stosowania odpowiedzialności zbiorowej kilka lat później w szkole. Nasza szkoła należała do bardzo nowoczesnych: posiadała salę gimnastyczną i basen. Lekcje wychowania fizycznego odbywały się właśnie na tym basenie. Jednak do czasu. Do czasu, kiedy jeden z moich kolegów, nie wiedzieć czy to z czystej głupoty, czy też z fizjologicznej niemocy nasikał do wody w trakcie zabawy. Żółty mocz w chlorowanej, lekko mętnej wodzie basenu nie został by pewnie dostrzeżony przez pana nauczyciela, gdyby nie głośny czyjś chichot i krzyk - O rany, on się zeszczał! Grono pedagogiczne było oburzone. Pan dyrektor na apelu zwołanym w trybie nadzwyczajnym oświadczył, że skoro nie umiemy kulturalnie zachować się w wodzie to będziemy biegać na lekcjach wychowania fizycznego wokół szkoły. Wprowadzono zakaz kąpieli w basenie dla wszystkich uczniów.

Nie minęło wiele czasu, kiedy, również w szkole, jako uczeń pierwszej klasy liceum, uczestniczyłem w organizowanych przez samorząd uczniowski dyskotekach. Zabawa była przednia, muzyka na przemian Abby i Santany rozbrzmiewała z wielkich głośników ustawionych na szkolnym korytarzu. Dziewczynki stały pod oknami, a chłopacy podpierali ścianę po drugiej stronie. Małe grupki młodzieży znikały czasem w toaletach. Była to przerwa na papierosa. Imprezy z tygodnia na tydzień nabierały tempa. Ale do czasu. Do czasu, kiedy jedna z koleżanek ze starszej klasy wskoczyła na krzesło i nie wiedzieć czemu, czy to z powodu wypitego wcześniej prosto z butelki wina marki „alpaga”, czy też z czystego altruizmu i sympatii do płci przeciwnej, co w tym wieku i tamtych czasach niekiedy u kobiet występowało, pokazała ciało. Cała rzecz miała charakter incydentalny i przeszła by zapewne bez rozgłosu, ale zupełnie przypadkiem jeden z nauczycieli był tego świadkiem. Ciało pedagogiczne na pokazane ciało zareagowało dosyć histerycznie. Decyzja była nieunikniona: nie umiecie się grzecznie bawić to wprowadzamy zakaz zabaw tanecznych dla wszystkich uczniów.

Zakazy, zakazy, zakazy…
Zamiast łatać dziury w jezdni – wprowadzić zakaz jazdy wszelkich pojazdów i postawić znaki zakazu.
Zamiast remontować dom – wykwaterować wszystkich lokatorów, ogrodzić, postawić stróża i wprowadzić zakaz przebywania w pobliżu.
Zamiast zadbać o czystość wody w jeziorze czy rzece – wprowadzić zakaz kąpieli dla wszystkich obywateli.
Zamiast karać tych palaczy, którzy rzucają pety na ziemię i postawić popielniczki – zakazać palenia na przystankach komunikacji miejskiej wszystkim palaczom. Przy czym argument, że chodzi tu o stworzenie strefy wolnej od dymu uznaję za kretyński. Kto choć raz stał na przystanku w centrum miasta i wdychał spaliny z rur wydechowych aut tkwiących w korkach ulicznych, ten wie dlaczego.
Zamiast ukarać kilku mieszkańców za to, że nie posprzątali po swoich psach – zakazać trzymania psów w mieszkaniach na całym osiedlu.

A potem zamknąć szpitale – bo jest za dużo chorych, zamknąć szkoły – bo dzieci nie chcą się uczy, zakazać jeździć samochodami - bo kierowcy jeżdżą zbyt szybko, a po za tym nie ma autostrad, zlikwidować hazard – bo kilku facetów przegrało, a kilku innych na tym zarobiło, zamknąć lotniska – bo terroryści, dyskoteki – bo narkomani, restauracje – bo otyli, bary bo tam pijacy, zakazać handlu w niedziele – bo co?, a w soboty – bo Żydzi, zamknąć fabryki – bo zieloni, nie wchodzić do lasu – bo żaby się nie rozmnożą.
A ręce trzymaj na kołdrze! Nie klnij! Nie pal! Nie pij w parku na ławce! Nie dokarmiaj zwierząt! Nie gadaj.

niedziela, 1 maja 2011

PIERWSZEGO MAJA

foto: falko
Pierwszego maja szliśmy w pochodzie. Uczcić trzeba było zwycięstwo klasy robotniczej i inteligencji pracującej oraz chłopstwa, w dziejowym zwycięstwie nad kapitalistycznym uciskiem.  Ja w pochodach pierwszomajowych nie chodziłem. Tak dzisiaj słyszymy z ust tych, którzy w pierwszym szeregu nieśli czerwony sztandar międzynarodówki socjalistycznej. Często nieśli ten sztandar młodzi ludzie, kilkunastoletni, często bez ideologicznej potrzeby, bo przecież nie każdy od dziecka ma ukształtowany światopogląd, a w szczególe jasne i zrozumiałe idee polityczne. Złe jest to, ze najgłośniej krzyczą dzisiaj ci z mojego rocznika, którzy po szturmówkę w kolorze robotniczej krwi stali pierwsi w kolejce.

Kiedy poeta nienawidzi siebie za radość z widoku martwych wrogów

  Kiedy poeta nienawidzi siebie za radość z widoku martwych wrogów ty wiesz jak ja siebie teraz nienawidzę za tę radość na widok zabijania  ...