falko |
Z dziennika podróżnika
Piłem ararat w Erewanie, pięknym mieście
na rozległej Armeńskiej Wyżynie.
Z okien hotelu widziałem w pogodne dni
ośnieżony szczyt biblijnej góry Ararat
po tureckiej stronie.
Popijałem ze zmrożonych kieliszków
rosyjską wódkę золотое кольцо
z москвич’ami w barze na dwunastym piętrze
i zakąszałem ikrą z bieługi.
A na kaca kwas chlebowy z ulicznej cysterny.
Wina gruzińskie degustowałem w Tbilisi,
przez zaprzyjaźnionego milicjanta dostarczone i schłodzone
w wannie kąpielowej hotelowej łazienki
wypełnionej do połowy zimną wodą.
A rano świeżo parzoną czarną herbatę zrywaną na wzgórzach Batumi.
Spirytus apteczny w Algierii na Saharze
w towarzystwie doktora matematyki,
doktora fizyki i innych nauk bardzo ścisłych,
bo tam aptekarze sprzedają alkohol tylko doktorom.
A na kolację robiłem bitki z końskiego mięsa.
W Berlinie na placu imienia Karola Marksa
Kartoffelschnaps i Korn z bardzo małych kieliszków
krzycząc: Herr Ober, große Flasche bitte!
A w nocy jedliśmy kebab u Turka w Tiergarten
po drugiej stronie muru.
Na Kaukazie częstowali mnie mętnym piwem domowej roboty
górnicy z miejscowej kopalni uranu
mieszkający tam w zbudowanych z drewna,
kamienia i błota skromnych domkach.
A gospodyni przyniosła mieloną baraninę w winogronowych liściach.
Wytrawne reńskie na niemieckiej rzecznej barce
nalewała mi ze smukłej butelki
roześmiana cycata i piegowata dziewczyna,
zbyt różowa aby robić ceregiele.
I nasza była noc pod gwiazdami.
W Amsterdamie kolorowy likier parfait amour
piłem w towarzystwie kolorowych dziwek
z wielu stron świata, bezwstydnie płaczących
z tęsknoty, z żalu, z byle powodu
na moim ramieniu.
W ulubionej praskiej knajpie Hrabala,
gwarnej rubasznym humorem,
piłem na śniadanie czeskie dziewiątki i tani rum.
Paliłem papierosy i nikt nie wiedział
který nařídil knedlíčky?
W XIII dzielnicy piłem absynt z zimną wodą
o szóstej wieczorem kiedy po pracy
zaglądali do taniego bistro robotnicy z paryskich fabryk.
Calvados pod Łukiem Triumfalnym.
A kawę i croissanty na śniadanie na Polach Elizejskich.
Tokaj szamorodni w Budapeszcie u Maxima.
Budafok z oranżadą ze studentami w parku na Górze Gellerta.
Na brzegu Dunaju tanie wina prosto z dwulitrowych butelek.
Na obiad jadałem słodkie kluski z pikantnym gulaszem
w pesztańskiej knajpie obok pomnika Bema.
Szampana z papierowych kubków
z ukochaną na bałtyckiej plaży.
Siedzieliśmy przytuleni,
a pies szczekał w oddali
i szumiały fale.
Wino patykiem pisane na mazurskich jeziorach
piliśmy we dwóch z Rysiem,
nauczycielem z podstawówki spotkanym po latach.
A potem pełną miskę świeżej sielawy
w plażowej smażalni ryb zjedliśmy z apetytem.
Aquavit w Kopenhadze, egipską whisky w Kairze,
denaturat na klatce schodowej,
greckie słodkie wino w pociągu
z Bydgoszczy do Zakopanego
ze śliczną dziewczyną na jednej kuszetce.
Wódkę byle jaką kartoflaną pachnącą karbidem
piliśmy z kolegą siedząc na styropianie oparci o ścianę.
Paliliśmy sporty jednego za drugim.
Wiedzieliśmy, że po nas przyjdą.
Nie wiedzieliśmy kiedy.
Ukraiński bimber z przyjaciółmi z Lwowa
popijałem nocą na krakowskim rynku
z litrowych kufli do piwa. Paliłem kubańskie cygara
po zjedzeniu kremu z dyni i potrawki z królika
serwowanej w knajpie Pod Różą.
Wina czerwone jak bycza krew w Barcelonie
na schodach muzeum Picassa.
Chupitos de Orujo w dobrym towarzystwie
atrakcyjnych Hiszpanek i serdecznych Polaków
w portowej tawernie gdzieś między Walencją a Gibraltarem.
Wczoraj w Warszawie, pięknym mieście na Mazowieckiej Równinie
jakiś gówniarz upił się na imprezie integracyjnej
zorganizowanej przez dział kadr wielkiej korporacji.
Całował prezesa w dupę.
A potem mi powiedział, że ja nie mam kwalifikacji.
Wiesław falko Fałkowski, 2014