Sanatoryjna miłość w mieście I.
z cyklu: Solanki, czyli falkografioły ze szczyptą soli...Miłość w moim miasteczku
rozkwita bez względu na porę roku.
Sanatoryjna miłość trwa krótko.
Tydzień, dwa, góra trzy tygodnie.
Trzeba się spieszyć z kochaniem,
bo czasu między
rehabilitacją ruchową,
kąpielą w solance,
biczami wodnymi,
inhalacją i borowiną
jest niewiele.
Czas na miłość kurczy się
proporcjonalnie do ilości zabiegów
i odwrotnie proporcjonalnie
do sprawności ruchowej.
W moim miasteczku
miłość zaczyna się po kolacji.
W stołówce.
Po osiemnastej.
Przed dwudziestą drugą.
Geograficznie wszystko dzieje się
między tężnią solankową
połączoną z resztą świata
drewnianym mostem nad stawkiem
a knajpami.
W knajpach grają
na instrumentach jacyś goście.
I śpiewają przeboje z lat
siedemdziesiątych,
osiemdziesiątych,
dziewięćdziesiątych.
Wtedy wszyscy kochankowie byli młodzi.
Tańczą panowie, tańczą panie.
W uzdrowisku
miłość zaczyna się po pierwszej kolacji.
Kończy się po ostatnim śniadaniu.
Gwałtownie.
Spodziewanie i nieuchronnie.
Pocałunki, czasem łzy.
Każde w swoją stronę.
Wiesław falko Fałkowski
Prawdziwe do bólu. Znam pewną wyrozumiałą Panią,ktora w imieniu męża odpisywała na pełne tęsknoty listy sanatoryjnej znajomej. Żal jej było kobitki po prostu i dalej trzymała ją w romantycznym nastroju. Mężusiowi już nastrój minął po powrocie w domowe pielesze.
OdpowiedzUsuń